Jeść albo nie jeść, oto jest pytanie

Jak człowiek, który zjada ciało zwierzęcia, by nakarmić własne, może praktykować prawdziwe współczucie? (Tirukkular, księga tamilskich mądrości)

Przeglądając sobie od czasu do czasu „dziką” prasę, natrafiam czasem na nurtujące społeczność ludzką zamieszkującą tamte rejony planety, a zupełnie dla nas egzotyczne, problemy. Ostatnio pojawiały się krótsze i dłuższe wzmianki dotyczące wegetarianizmu, a konkretnie wydzielonych stref bezmięsnych, od których mięsożercom wara. Takim bezmięsnym miastem od zawsze jest Benares, ale i inne mniej lub bardziej święte miasta domagają się podobnego statusu.

W Indiach aż 31% całej populacji to całkowici wegetarianie. Zaledwie jedna trzecia, ale aż 370 000 000 ludzi (plus minus oczywiście, bo wzięłam pod uwagę jedynie ludność Bharat Mata, Matki Indii). Pozostałe setki milionów to wegetarianie częściowi (ograniczający się wyłącznie do ryb, jest ich całkiem sporo), mięsożercy z urodzenia (muzułmanie i chrześcijanie) oraz mięsożercy z wyboru, do których zaliczają się niektórzy buddyści (Tybetańczycy) oraz hinduiści, głównie z kast wojowników i władców. Ci ostatni często wyznaczają sobie bezmięsne dni postne, by choć trochę przyczynić się do trwania idei ahimsy i uspokoić własne sumienie. W jednym z artykułów opisano sytuację, gdy jedna z pasażerek pociągu spożywała sobie zabrany z domu posiłek w postaci ryby. Współpasażerowie z przedziału patrzyli na nią jak na kanibala, nie kryjąc obrzydzenia. Sami czuli się urażeni i zniesmaczeni – wszyscy byli wegetarianami. Dla urodzonych i zdeklarowanych wegetarian spożywanie trupa, nawet pod postacią aromatycznie przyprawionej smażonej ryby jest niewyobrażalną ohydą i obrazą uczuć religijnych. Indie i okolice to kraje pod względem prawnym nowoczesne i świeckie (nawet muzułmański Pakistan czy Bangladesz), więc nikt nikomu nie może niczego zakazać ze względu na jakiekolwiek uczucia religijne (oczywiście Koranu nie można zbezcześcić, ale to już nakazuje nawet zwykła przyzwoitość). Pani w pociągu miała pełne prawo spożywać swoją rybę, ale współpodróżni mieli prawo podróżować w godnych dla siebie warunkach. Stąd cały ambaras i pomysł wydzielonych stref dla mięsożerców. Analogia do palenia i nie palenia narzuca się sama. Wielu „Indian” byłoby zadowolonych, gdyby pojawiły się przedziały dla mięsaniejedzących. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, mięsa czy nie, więc niektórzy najchętniej utworzyliby miasta, ulice, dzielnice dla mięsożerców i takie, gdzie mięsa jeść nie wolno i już. Pod karą odrodzenia się w najsroższym z piekieł. Jedzenie mięsa nie tylko zakłóca równowagę duchową jednostki, ale też ma niekorzystny wpływ na ludzkie zdrowie i środowisko naturalne. Tak twierdzą zwolennicy stref bezmięsnych.

Jednym z miast, ubiegających się o status miasta bezmięsnego jest 50-tysięczna Palitana w Gudżaracie. W mieście żyje spora i prężna mniejszość dżajnijska, a dzajniści, jak wiadomo nawet mrówki rozdeptać nie mogą, więc głośno domagają się, aby całe miasto stało się „wolne od mięsa” a mnisi dżajnijscy ogłosili nawet strajk głodowy i rząd obiecał bliżej przyjrzeć się sprawie. Inne święta miasta, jak Haridwar, Rishikesh i Tirupathi już uwolniły się od padliny i tanduri chicken tu nie uświadczysz, o stekach nie wspominając.

Wegetarianizm to „produkt” w 100 procentach Indyjski. Co prawda w V wieku p.n.e. niespożywanie mięsa modne było wśród filozofów z kręgu Pitagorasa, a i podobno w biblijnym raju nawet lwy żarły trawę, ale spójna, konsekwentna i żywa do dziś koncepcja odżywiania się (prawie) wyłącznie roślinami zrodziła się na Subkontynencie Indyjskim około 4000 lat temu, o czym świadczą zapisy w rozmaitych i różnie datowanych źródłach. Indyjski wegetarianizm zrodził się z pobudek etycznych i duchowych. Jedzenie mięsa od najdawniejszych, prehinduistycznych czasów obwarowane było licznymi warunkami, a unikanie jego spożywania uważano za jedną z najwyższych cnót. Składano jednak ofiary ze zwierząt, a koncepcja ahimsy nie opanowała jeszcze ludzkich umysłów i serc. Idea niekrzywdzenia, dotycząca wszystkich stworzeń, czyli ahimsa właśnie okrzepła dopiero w buddyzmie i dojrzałym hinduizmie, a granice zdrowego rozsądku zaczęła z wolna przekraczać w innej rdzennej religii indyjskiej – dżajnizmie.

W Rigwedzie znajdziemy wzmianki mówiące o jedzeniu mięsa pochodzącego ze składanych w ofierze zwierząt, mięso jadali również wojownicy i władcy, koczownicy, łowcy, czy ludzie zamieszkujący obszary nadmorskie, ze względu na uwarunkowania trudniący się rybołówstwem. Człowiek jest wszystkożerny i zdobywa pożywienie w każdy dostępny sposób, bo takie są prawa biologii. Pomimo wszystkich tych odstępstw, ogólną tendencją od zarania indyjskich dziejów był wegetarianizm, a ofiary składano bogom z owoców, ghee, miodu, mleka i tajemniczej somy, której receptura do dziś pozostaje sekretem starożytnych.

Przeciętny indyjski wegetarianin, oprócz produktów roślinnych spożywa także mleko i jego pochodne, rzadziej jaja. Weganie i bramińscy ortodoksi odrzucają nabiał i jaja, a nawet miód, który w istocie nie jest dobrem produkowanym przez pszczoły dla ludzi. Bardzo religijni hinduiści, sannjasinowie i różni sadhu unikają też czosnku, porów i cebuli, bo podobno podnoszą libido, a to mnichom raczej nie służy. Aromatycznie „cuchnące” rośliny zastępują w swojej kuchni cuchnącą, choć nie tak ładnie, asafetydą. Są też frutarianie i inni  „-ianie”. Jedni jedzą tylko surowe, inni tylko owoce, których zerwanie nie zabija całej rośliny (pożarcie marchewki to zbrodnia niesłychana). W przeważającej ilości przypadków taka, a nie inna dieta podyktowana jest przekonaniami religijnymi, z punktu widzenia naszego świato-oglądu często dość dziwacznymi.

Buddyści z kręgu wadżrajany są z natury i urodzenia mięsożerni, bo w Tybecie kartofle rosną od niedawna, a jaki pasły się zawsze. Wielu z nich, gdy mają sprzyjające ku temu warunki, chętnie przechodzi na wegetarianizm. Nawet najbardziej zajadły buddyjski wegetarianin zje jednak mięso, gdy zostanie nim szczerze i od serca poczęstowany przez ludzi, u których gości. To kwestia szacunku i savoir vivre’u.

Dyskusja na temat tego, czy człowiek jest zwierzem mięsożernym czy też roślinożernym toczy się od dawna i zdaje się być nie do rozstrzygnięcia, bo na każdy argument jednej opcji pojawia się natychmiast kontrargument opcji drugiej. Wszystko wskazuje na to, że podobnie, jak psy, szczury czy świnie jesteśmy wszystkożerni, w przeciwnym razie nie moglibyśmy przetrwać w tak zróżnicowanych i niejednokrotnie surowych warunkach klimatu i pejzażu. Na szczęście, najczęściej mamy wybór i to czy będziemy jeść mięso, czy też nie jest jedynie kwestią indywidualnych przemyśleń i własnej woli. Może tylko warto, zwłaszcza w Indiach Szerokopojętych, zwrócić uwagę na to, czy naszym jedzeniem albo nie-jedzeniem nie ranimy czyichś uczuć. Najlepsze jest elastyczne podejście buddyzmu tybetańskiego: jeśli jesteś wegetarianinem, a ktoś poczęstuje cię mięsem, przyjmij posiłek. Jeśli jesteś mięsożercą, nie jedz ostentacyjnie kanapki z szynką w autobusie pełnym wegetarian. I tyle.

napisała: Beata Jaworska-Woźniak