Owoc już dojrzał, trzeba go zjeść, czyli rytuały funeralne i eschatologia w Indiach Szerokopojętych.

Śmierć to mało blogowy temat, chyba, że ktoś relacjonuje swoje własne umieranie, co ostatnio stało się, można tak powiedzieć, modne, a przecież, jeśli nie dla ludzkości, to dla każdej jednostki jest to temat być może najważniejszy. Umieramy, a śmierć, jak pisze Louis-Vincent Thomas, „doświadczana jest jako przerwanie, zarówno dla nieboszczyka […] jak i dla żałobników[…] Śmierć[…] pozostawia po sobie poniżającego i odrażającego trupa – symbol nieobecności. [L.V. Thomas, Trup, Łódź 1991] Za trupem podąża rozkład, więc trzeba się spieszyć. Trup jest w jakiś sposób groźny, bo więzi w sobie tajemnicę śmierci, więc trzeba go jak najszybciej odizolować od żyjących. Nie wiadomo, co Adam i Ewa zrobili z trupem Abla, ale od tamtych legendarnych czasów ludzkość wypracowała rozmaite sposoby pozbycia się trupa, sposoby mające na względzie zarówno dobro nieboszczyka, jak i tych, którzy pozostali przy życiu, czekając na swoją nieuchronną kolej.

 Nie uda nam się ustalić, przynajmniej nie w tym miejscu i czasie, czy trupa podporządkowano wierzeniom religijnym, czy też wierzenia religijne przystosowano do potrzeb trupa, jednak w większości przypadków trupa żegna się z religijną pompą (bardziej lub mniej pompatyczną), nawet wtedy, gdy w duszach żałobników po religii pozostało jedynie mgliste wspomnienie. Postępowanie wobec trupa przebiega zazwyczaj dwutorowo: trzeba zająć się jego materialnym jestestwem z jednej strony i oprawą rytualną z drugiej. Potrzebne są więc planowe działanie i magia. Planowe działanie uwolni żywych od niewygodnej obecności trupa, a magia zapewni pomyślność zmarłego w zaświatach i ochroni żyjących przed niepożądaną obecnością jego ducha.

Dwa najpowszechniej stosowane sposoby postępowania ze zmarłymi to, oczywiście, pochówek i kremacja, w różnych wariantach występujące na całym globie. Ciekawą odmianą kremacji jest zwyczaj kultywowany przez południowoamerykańskie plemię Janomamów, którzy pozostałe po spaleniu ciała resztki tłuką w moździerzu na miałki proszek i spożywają podczas rytualnych posiłków jako dodatek do pieczonych bananów, na przykład. Ale, ze względu na dobro naszego bloga, który wszak posiada określony profil, będę musiała poskromić swoje zapędy w kierunku opisania wszystkich funeralnych dziwactw tego świata i skupić się wyłącznie (no, prawie, bo się pewnych rzeczy antropologicznie pooddzielać nie da) na Indiach Szerokopojętych.

Użyty w tytule cytat z dzieła wybitnej polskiej uczonej nawiązuje do przypadków kanibalizmu rytualnego. Wspomniany owoc, który dojrzał, to ciało zmarłego, które uległo już rozkładowi na tyle, że zaczynało spadać w kawałkach z drzewa (platformy), na którym zostało umieszczone przez troskliwych żałobników. Wypowiedziana formułka pozwalała na rozpoczęcie konsumpcji. W dalszej części artykułu postaram się być mniej obrzydliwa, ale faktom zaprzeczać nie będę, ani nie zamierzam ich pomijać, przeciwnie – będę przytaczać je z niekłamaną satysfakcją.

W Indiach Szerokopojętych podstawową formą postępowania z ludzkim ciałem jest kremacja i tak było od wieków, a nawet od tysiącleci. Ogień chroni ciało przed ohydą powolnego rozkładu i pastwą robaków, ułatwia też duchowi, duszy, jestestwu, świadomości zmarłego uwolnienie się od związków z ciałem, które zostaje unicestwione. Kremację wybierają dla swych zmarłych hinduiści, buddyści, sikhowie i dżainiści, chrześcijanie i muzułmanie preferują pochówek, a Parsowie (indyjscy zaratusztrianie) wieże milczenia.

W hinduizmie martwe ciało jest nieczyste rytualnie i zajmują się nim ludzie z odpowiednio niedotykalnych kast. W „pogrzebach” biorą udział wyłącznie mężczyźni, bo, jak powiedział nam kiedyś jeden z zagadniętych mieszkańców Benares, „kobiety za dużo płaczą”. Powód jest pewnie inny, ale i to wytłumaczenie wydaje się dość logiczne.

W ortodoksyjnych rodzinach bramińskich rytuał funeralny rozpoczyna się już w trakcie umierania. Jest skomplikowany i tym ściślej przestrzegany im bardziej bogobojna jest rodzina. Opis obrządku byłby dla naszych czytelników, jak mniemam, dość nudny, więc go sobie daruję. Muszę tylko dodać, że jest on bardzo starożytny i oparty na równie wiekowych (raczej milenijnych) tekstach świętych Wed i wszelkich do nich dodatków.

Żeby godnie odprawić nieboszczyka, potrzeba dwóch rzeczy podstawowych i trochę dodatków. Rzeczy podstawowe to drewno i rzeka. Rzeka powinna być święta, bo to jej powierza się prochy zmarłego, który tym samym symbolicznie powraca do wód, zarówno płodowych, z których wyłonił się indywidualnie, jak i do pra-wód, z których wyłoniło się wszelkie życie. Zdecydowanie najświętszą wszechindyjską rzeką jest Ganges, w tamtych stronach świata – Ganga, rodzaj żeński, bogini i matka. Na brzegu rzeki buduje się ghaty – kamienne, betonowe albo ziemne platformy, na których można wygodnie ustawić stos pogrzebowy. Najsłynniejsze ghaty znajdują się w Benares, mieście, które nie dość, że ma to szczęście, iż leży bezpośrednio nad najświętszą z rzek, to jeszcze samo jest święte. Ale ghaty są też w innych miastach i nad innymi rzekami, bo wszędzie są zmarli, których ciała czekają na godną kremację. Drugim, po Benares, szczególnie popularnym miejscem kremacji jest nepalskie Paśupatinath nad rzeką Bagmati. Piszę „popularnym”, bo ghaty to miejsca atrakcyjne nie tylko religijnie, ale i turystycznie. Na Zachodzie śmierć jest w coraz doskonalszy sposób ukrywana i izolowana, a tu można zobaczyć jej naturalistyczny portret malowany słodkawym dymem stosów i obecnością prawdziwego, nieukrytego pod wiekiem trumny nieboszczyka oraz uwijających się przy stosie „grabarzy”. Doskonała okazja do kontemplacji przemijania i kruchości życia, chociaż wielu turystów poszukuje wyłącznie widowiska na poziomie tabloidów. A bywa hardcorowo: spod nadpalonego już całunu wysuwa się niespodziewanie niespalone jeszcze, popielate od śmierci ramię, grabarze grubymi drągami kruszą niepokorne, niepoddające się ogniowi kości i, niczym polana, zagarniają je na kupkę, by lepiej się paliły; płomień maluje pod całunem wyraźny profil ludzkiej twarzy, który na dodatek zdaje się poruszać… Musicie przyznać, że to nie to samo, co sterylne zachodnie krematoria doskonale odgradzające nas od obecności trupa i problemu jego destrukcji. Tu trup jest obecny a śmierć prawie namacalna, zwłaszcza wtedy, gdy w stronę obserwatorów przyfrunie z wiatrem obłok gęstego, tłustego dymu. Ale zanim zapłonie stos musi wyruszyć kondukt. Niezbyt uroczysty i jakby pośpieszny. W starożytności do stóp zmarłego przywiązywano gałąź, która miała zacierać ślady żałobnej procesji, tak by duch zmarłego nie mógł powrócić do domu. Kręte uliczki Varanasi też mogą wprowadzić ducha w błąd, zwłaszcza, gdy jego właściciel przybył z odległego zakątka kraju.

Po kolorze i jakości całunu można rozpoznać płeć i status społeczny nieboszczyka. Tę drugą kategorię zdradza też rodzaj i wielkość stosu. Drewno jest drogie, a żeby spopielić ludzkie ciało potrzeba go całkiem sporo. Ubodzy uzupełniają braki słomą, chrustem i suchą trawą, a i tak ciało nie spala się do końca. Dla najuboższych zbudowano w Benares krematorium w stylu zachodnim, przynajmniej, jeśli chodzi o stronę techniczną. To już nie to samo, co uroczyście płonący stos, ale zmarłych jest dużo a lasów coraz mniej.

Stos podpala się z czterech stron, a robi to najbliższy męski członek rodziny, najlepiej najstarszy syn. Dobrze, gdy ciało zajmie się ze wszystkich stron jednocześnie, kiepsko, jeśli najpierw zapłonie jego południowo-zachodni kawałek. Bo z tego, jak pali się stos ludzie wróżą pośmiertne losy duszy. Gdy ogień z północnego wschodu dobierze się do zwłok pierwszy, to znak, że zmarły odrodzi się ponownie w świecie ludzi, południowy wschód oznacza raj, północny zachód to strefa pośrednia pomiędzy światem ludzi a jednym z rajów, coś w rodzaju czyśćca.

Po powrocie do domu żałobnicy muszą dokonać rytualnej kąpieli, by zmyć z siebie wszelkie nieczystości śmierci. Trwa żałoba, a jej długość i przebieg wyznacza przynależność do takiej czy innej kasty. Im niższa kasta, tym mniej żałobniczych zabiegów i kosztownych rytuałów. Tymczasem rzeka zabiera prochy i, nierzadko, resztki niedopalonych zwłok, w sobie tylko znanym kierunku (z pewnością ku morzu, ale kto to wie na pewno, z rzekami nigdy nic nie wiadomo), a duch, dusza czy jakkolwiek nazwać to, co stanowi o naszej niewzruszonej od tysiącleci wierze w zaświaty, rozpoczyna swoją pośmiertną, wolną od uwarunkowań ciała podróż. Wiara w reinkarnację nie eliminuje bynajmniej wiary w niebo i piekło, a raczej w nieba i w piekła, bo zarówno hinduiści, jak i buddyści a i inne pomniejsze (bez umniejszania ich wielkości) wyznania nie zadowalają się pojedynczymi miejscami eschatologicznego bytowania dusz.

Hinduistycznym światem zmarłych rządzi niepodzielnie mroczny bóg Jama, jest on obecny również w zaświatach buddyjskich. Jama osądza uczynki zmarłego w sposób znany skądinąd, a mianowicie kładąc je na szalach eschatologicznej wagi. Potem wydaje dyspozycje w rodzaju: „destination swarga”, albo „destination naraka”, kierując duszę do jednego z rajów lub piekieł, często dusza szybciutko inkarnuje się w ciało ludzkie, zwierzęce lub… roślinne (w hinduizmie). Piekła i nieba nie są wieczne, choć długotrwałe. Dusza powraca na ziemię, bo jej przeznaczeniem nie jest wylegiwanie się na niebiańskich obłokach albo smażenie w piekielnych kadziach, tylko samodoskonalenie aż do ostatecznej mokszy, która dla oswojenia może być nazwana zbawieniem i uznana z grubsza za odpowiednik buddyjskiej nirwany.

Buddyści zamieszkujący Indie Szerokopojęte, również praktykują kremację zwłok i odbywa się to dość podobnie, pomijając rytuały towarzyszące. W wyjątkowych wypadkach u jednych i u drugich zwłoki oddaje się ziemi. Dotyczy to żebrzących ascetów i mnichów, którzy takiego pochówku sobie zażyczą, a w hinduizmie dodatkowo – nieinicjowalnych dzieci, czyli niemowląt i noworodków po prostu. Takie zwłoki można również powierzyć bezpośrednio rzece.

 

Buddyści z Tybetu, których jest całkiem sporo i którzy nadają ton współczesnemu indyjskiemu buddyzmowi w ogóle (osobna historia to cejloński buddyzm therawady) również praktykują spopielanie zwłok, choć w ojczyźnie sprawa przedstawiała się zgoła inaczej.

Wydaje się, że religijne uzasadnienie takiego, a nie innego postępowania ze zwłokami dodano później, a pierwotną jego przyczyną były panujące w Tybecie okoliczności przyrody: twardy, skalisty grunt, w którym niełatwo wykopać mogiłę i niedostępność drewna, z którego można by zbudować stos. W Tybecie ciało zmarłego ofiarowuje się jako pokarm dla dzikich zwierząt: orłów, sępów, lisów i kto tam jeszcze na Wyżynie Tybetańskiej mieszka i mięsem nie gardzi. Zwłoki są uprzednio ćwiartowane przez upoważnionego do podobnych zachowań rzeźnika. Rozkawałkowane ciało ułatwia sprawę drapieżnikom i padlinożercom, szybciej się rozkłada i emanuje więcej wabiących zwierzęta smakowitych woni. Oczywiście, inaczej postępuje się z ciałami świętych i wybitnych lamów. Ich szczątki są zbyt cenne, by oddać je na pożarcie górskim bestiom. Niektóre są balsamowane, inne poddawane kremacji a popioły umieszcza się w relikwiarzach zwanych czortenami (stupami).

Umieranie w buddyzmie tybetańskim traktowane jest ze szczególną powagą, gdyż na losy „duszy” wpływa nie tylko zgromadzona w trakcie obecnego i poprzednich żywotów karma, ale i ostatnia myśl, jaka towarzyszy umierającemu wyznaczając jednocześnie kres jego życia. Aby tę ostatnią myśl odpowiednio ukierunkować, czyta się umierającemu, a następnie zmarłemu, Tybetańską Księgę Śmierci. Odprawiane są również odpowiednie do okoliczności pudże.

Pomiędzy ostatnią myślą gasnącego życia o pierwszą myślą kolejnego wcielenia zieje przepaść nazywana stanem pośrednim, międzybytem, bar-do, w którym umysł zmarłego przebywa co najmniej siedem, a zwykle czterdzieści dziewięć dni. Z działaniami funeralnymi, w takiej czy innej formie, nie ma co się spieszyć, inaczej niż w hinduizmie, gdzie wędrówka duszy przed oblicze Jamy trwa zaledwie 4 godziny i 40 minut. Po tym czasie zwłoki można już spalić. Zwyczaj pośpiesznego spalania wymuszony został prawdopodobnie klimatem, szczególnie niełaskawym dla nieboszczyków w okresie indyjskiego lata. Buddyjska kremacja odbywa się trzy dni po zgonie. Pogrzeb tybetański trwa zazwyczaj siedem dni, ale zdarza się, że znacznie dłużej, ale zawsze jest to wielokrotność liczby siedem a czterdzieści dziewięć dni zdaje się być liczbą nieprzekraczalną. Wędrujący w bar-do duch odnalazł już swoją drogę i umiejscowił się w jakimś ciele, nie zawsze zresztą zgodnie ze swoją wolą, gdyż siłą decydującą jest tu karma i nabyte przez tysiąclecia istnienia nawyki i skłonności.

Podniebny pogrzeb, czyli ofiarowanie ciała zmarłego zwierzętom także i w samym Tybecie coraz częściej zastępowany jest kremacją. Nie mam pojęcia, jaka jest rola chińskich władz i narzucanych przez nie norm sanitarnych, a jaka naturalnych przemian obyczajowych, które wdarły się do Tybetu wraz z otwarciem na świat zewnętrzny. Fakt, że coraz więcej się dzieje i zmienia w mentalności Tybetańczyków, i tych w Tybecie i tych „zindyjszczonych” i nic na to poradzić się nie da.

Na coraz większe trudności w pielęgnowaniu dawnych tradycji funeralnych napotykają Parsowie, czyli wywodzący się z Persji indyjscy wyznawcy Zaratustry. Ich zwyczajem jest wystawianie zwłok na specjalnych platformach umieszczonych na szczycie drewnianych wież nazywanych wieżami śmierci, lub wieżami milczenia. Wystawione ciało staje się posiłkiem sępów, a oczyszczone przez ptaki i słońce kości wrzucane są przez centralnie umieszczony otwór do komory pełniącej rolę ossarium. Problemy wiążą się ze zmniejszającą się populacją sępów, a sprawa dotyczy głównie miasta Bombaj, Mumbajem obecnie zwanego, gdzie żyje najwięcej Parsów i gdzie wciąż funkcjonują wieże milczenia. A sępów jest w mieście coraz mniej, bo wypędza je cywilizacja i jej spalinowe wyziewy, tylko szczurów jest coraz więcej – ich, podobnie jak ludzi, cywilizacja nie odstrasza. Parsowie próbują więc hodować i rozmnażać dostojne ptaszyska a na wieżach umieszczają baterie słoneczne, które mają przyspieszyć rozkład zwłok.

Co się dzieje po śmierci z duszą Parsa? Los takiej duszy nie różni się w zasadzie od losu duszy chrześcijanina. Trafia ona do nieba, piekła, albo czyśćca i tam sobie czeka spokojnie na dzień Sądu Ostatecznego, kiedy to definitywnie i raz na zawsze rozstrzygną się jej losy. Podobnie, jak w chrześcijaństwie, które sporo zaczerpnęło z religii Zaratustry, w dniu Sądu nastąpi ciał zmartwychwstanie, a wyrok skazujący na piekło lub raj jest ostateczny i nie przewiduje przedterminowego zwolnienia ani apelacji. Wieczność w raju albo w piekle i szlus. Podobieństw do doktryny chrześcijańskiej jest znacznie więcej, ale w tym miejscu nie będziemy się nimi turbować, choć są wielce zastanawiające, zważywszy, że zaratusztrianizm jest co najmniej kilkaset lat starszy od chrześcijaństwa. Gdyby nie ten kompletny brak „drugiej szansy” byłaby to całkiem przyjemna religia. Na całym świecie liczba zaratusztrian może nie przekraczać 100 000, a w samych Indiach i okolicy (także w Iranie, skąd się religia ta wywodzi) jest ich około 70 tysięcy. Liczba znikoma, a religia, można by rzec, marginalna, relikt taki, choć jest to widoczna gołym okiem niesprawiedliwość dziejowa. Ale kto powiedział, że historia ma być sprawiedliwa? Osobiście poznałam jedną Parsyjkę (Parsjankę?), mieszkającą w Londynie, kuzynkę najsłynniejszego, obok Mr. Taty oczywiście, Parsa świata - Frediego Mercury.

Nowocześni, „ucywilizowani” Parsowie w Londynie czy w Nowym Jorku nie wynoszą już swoich zmarłych na szczyt wież milczenia, wybierając kremację. Kremację wybiera zresztą coraz więcej ludzi na świecie, bez względu na wyznanie, jako sposób czysty i ekonomiczny.

 

O chrześcijanach i muzułmanach w Szerokopojętych Indiach rozpisywać się nie będę, bo ich motywy funeralne są raczej powszechnie znane, podobnie jak pośmiertne losy duszy. Także w Indiach, krainie płonących stosów, wyznawcy tych dwóch bratnich religii wybierają oddanie ciała zmarłej osoby w objęcia matki ziemi i zakopują je w grobie. Obrzędy muzułmańskie są skromne i takim ma być również grób, którego nie ozdabia się kwiatami i świecami, jak w chrześcijaństwie. Ciało owija się białym całunem i układa w grobie na prawym boku z twarzą zwróconą w kierunku Mekki.

Po wstępnym przesłuchaniu przez anioły, Anioł Śmierci zabiera duszę do nieba, gdzie jest z grubsza osądzona i poinformowana o swoim, zależnym od uczynków, przeznaczeniu – niebo lub piekło. Nie ma czyśćca, dusza wraca do swego grobu i tam oczekuje na Dzień Sądu. Ponura wizja, bo nic nie mówi się o tym, czy dusza na ten czas pozbawiona jest świadomości, czy też tkwić musi przytomnie uwięziona w tkankach gnijącego trupa. Pewnie dlatego muzułmanie nie palą zwłok, żeby dusza miała się gdzie przytulić na te setki czy tysiące lat, zanim stanie ostatecznie przed obliczem Pana.

Chrześcijaństwo też długo opierało się spopielaniu, a i teraz wierzga z niezadowoleniem, przynajmniej to związane z Kościołem Katolickim. Zarówno chrześcijanie, jak i muzułmanie nie potrafią pogodzić faktu unicestwienia ciała z wiarą w jego ostateczne zmartwychwstanie, zaratusztrianie zupełnie nie przykładają do tego wagi.

Tak czy inaczej, kremacja zdobywa coraz więcej zwolenników, bo żeby zamienić zmarłego w diament, albo wystrzelić go na orbitę też należy go najpierw skremować.

Z całą pewnością ciekawe byłoby przytoczenie sposobów postępowania ze zmarłymi w starożytności, ale zainteresowanych odsyłam do pracy profesor Wałkówskiej. Ta wielce satysfakcjonująca lektura zainspirowała mnie do napisania niniejszego artykułu, a sam jego temat okazał się na tyle fascynujący, że musiałam bardzo się pilnować i streszczać, żeby nie przekroczyć dozwolonych przyzwoitością blogowych objętości.

napisała: Beata Jaworska-Woźniak